To co dobre szybko się kończy, to co złe, czasem trwa długo za długo. To stwierdzenie w jakimś stopniu oddaje sytuację gnieźnieńskiego żużla. Czerwono-czarny sport wpadł w wir marazmu, bez pomysłu jak z niego wyjść.
Dawno już nie mieliśmy tak wcześnie wakacji od żużla jak w tym roku. Kac u niektórych jeszcze trwa i będzie trwał, bo zostaliśmy tym razem brutalnie odarci ze złudzeń, w jakim miejscu znalazł się speedway w wydaniu gnieźnieńskim. Tutaj nie ma już się co oszukiwać, dorabiać teorii i szukać wymówek, ale nasze miejsce w łańcuchu pokarmowym polskiego żużla jest dziś prawie na samym końcu. Pożerają nas już nie tylko drapieżniki alfa, ale i żądne sukcesów mniejsze i w teorii biedniejsze ośrodki. Gdzie jest zatem problem?
W Gnieźnie mamy fundamenty by stworzyć porządną drużynę i atmosferę na trybunach, niestety są one dość solidnie podkopane i chwieją się z każdej strony. Nie mamy ani dobrego architekta, nie mamy żadnej długofalowej strategii, nawet gnieźnieńskie środowisko osób funkcjonujące od lat w tej dyscyplinie wydaje się zbyt podzielone i nierzadko plujące na siebie jadem w internecie. Nie ma w końcu zapału i synergii u wielu lokalnych przedsiębiorców, którzy zmęczyli się wyraźnie degrengoladą, która nie daje nadziei na przełamanie impasu. Jedynym słowem – gorzej chyba się nie da!
Wydaje się to nieprawdopodobne, ale znów użyję słowa „kiedyś”, bo wszystko co piękne właśnie trzeba opisywać czasem przeszłym. Nie, nie będę brnął w lata 80’ bo to prehistoria, a w czasy wcale tak nieodległe. Rozmawiając z osobami wybitnie znającymi realia gnieźnieńskiego żużla, nazwisko które przywołuje się z dumą to… Arkadiusz Rusiecki. Niektórzy pewnie się wzruszą, bo przecież Rusiecki kojarzył się kiedyś ze słynnym „domem”, który gdzieś miał stanąć za pieniądze klubowe, a którego nikt nigdy nie namierzył. Fakt jest taki, że to pod jego kierownictwem doszło do małej rewolucji przy W25, która odbijała się echem w całym kraju. Pozytywnym, żeby być dobrze zrozumianym!
Młodsi kibice nie będą tego pamiętać, ale to Gniezno miało PIERWSZĄ w Polsce telewizję klubową, (bodajże) pierwszy własny napój energetyczny i wodę firmowaną marką „Start”. Prezydent Lublina, która przyjechała do Gniezna na pamiętny finał wygrany przez gnieźnian z Motorem nagrywała strefę VIP, bo nie wierzyła własnym oczom, że w małym Gnieźnie i generalnie w żużlu, już coś takiego funkcjonuje. – Trzeba to zrobić u nas – powtarzała w kółko. Tak, brzmi to jak żart pomieszany z paranoją, bo dziś Lublin kolejny raz zapewne zostanie mistrzem kraju i wizytówką skuteczności przyciągania kapitału. Paradoksalnie można napisać, że zrobił turbo-użytek z wiedzy wywiezionej z Gniezna, a nam się jakoś odechciało podążać ścieżką innowacji. Coś było, coś się skończyło, wróćmy zatem do teraźniejszości.
Powtarzam – przestrzeń dla biznesu i klarowny, zaplanowany na lata biznesplan. Banał? Może i tak. Od tego powinna jednak zacząć się dyskusja, o stawianiu na koła żużla w Gnieźnie. Niektórzy sugerują „okrągły stół” – też brzmi nie głupio. Coroczne długi, rolowanie zobowiązań i niepewność kiedy zawodnik poleci do GKSŻ, by poskarżyć się na nieopłaconą fakturę – ile to może trwać? Tak można funkcjonować przez chwilę, choć pewnie niektórzy stwierdzą, że to obraz niemal całej dyscypliny nad Wisłą. Tylko czy na czymś takim cokolwiek da się zbudować? Zaskakuje mnie pewna narracja i dyskurs, który słychać ostatnio z kilku stron – nie obiecujmy już nic, jedźmy przez 2-3 lata aby sprawdzić na co nas stać i czy jesteśmy w stanie zbudować większy budżet bez pośpiechu. Tak, to jedyne sensowne rozwiązanie w naszej sytuacji. Przecież finansowo na dziś 1.liga już nam odjechała, czy w to chcemy uwierzyć, czy nie. Awans po to by dostawać łomot (w przyszłym roku zanosi się znów na wysyp znanych nazwisk w 1.lidze i jeszcze mocniejsze składy) prawie w każdym meczu będzie oznaczał pustki na trybunach po 4 kolejkach i kolejne problemy w kasie klubu. W takim scenariuszu, wrócimy do punktu wyjścia szybciutko.
Nie chcę wam psuć wieczoru i snuć hiobowych wizji, ale urządziliśmy się w tym bajzlu tak bardzo, że chcąc ujrzeć światełko, musimy prędzej spojrzeć w kierunku naszej oświetlonej Katedry. Przy Wrzesińskiej nie ma dziś latarnika, który swoją postacią, wizją i zapałem rozpali w innych żar tworzenia czegoś, nie na sezon lub dwa, ale na lata. Pozytywnym akcentem na koniec, niech będzie nieoficjalna na razie deklaracja byłego już prezesa Pawła Siwińskiego, że długi zostaną w całości, lub większości wyczyszczone. To argument numer jeden dla każdego kto będzie chciał chwycić za batutę przy Wrzesińskiej, by poukładać wszystko po swojemu.
Życząc wszystkim lepszego, żużlowego jutra!
Hubert Maciejewski
0 komentarzy