Sytuacja rodem z NBA rozegrała się wczoraj w Sopocie z udziałem MKK. Wracamy do tych wydarzeń, bo zasługują na to ostatnie sekundy tego pasjonującego meczu.
Tzw. „game winner” nieczęsto się zdarza, a już na tym poziomie rozgrywek, wyjątkowo rzadko. Dokładnie taka sytuacja miała miejsce wczoraj w Sopocie, gdzie MKK po rzucie równo z syreną Dobrzyckiego, wygrał z Treflem. Co takiego wydarzyło się na boisku?
Gnieźnianie w połowie czwartej kwarty mieli 10-punktową przewagę, ale nie byli w stanie jej utrzymać, więc ostatnie sekundy stały się dla obu ekip walką o wszystko. A dokładnie ostatnie siedem sekund! Gdy za „trzy” trafił Emil Rau, gnieźnianie objęli dwupunktowe prowadzenie (61-63) i czekali na rozwój sytuacji. Czas wzięty przez Trefla opłacił się, bo Nagel był w stanie oszukać naszą obronę i rzucił spod kosza. Remis! Na zegarze zostało wówczas około trzech sekund i znów czas, tym razem dla Orłów. Piłka miała trafić albo do Dobrzyckiego, albo do Rau’a w zależności od sytuacji na boisku. Trafiła do tego pierwszego, który miał ułamek sekundy, aby spojrzeć w stronę obręczy i rzucić. Nadepnął na linię, trafił ostatecznie za dwa, ale i to wystarczyło do wygranej. – Emil trafił bardzo ważny rzut wcześniej, o tym nie można zapomnieć, a później wszystko rozegrało się w ostatnich sekundach – relacjonuje kapitan MKK. – Ostatnia piłka miała trafić albo do mnie, albo do Emila, Daniel Kotwasiński wybrał mnie, a ja zrobiłem to co musiałem. Widać, że niecałe trzy sekundy w koszykówce, to też sporo czasu. Dostałem piłkę, nie spojrzałem nawet na obrońcę, widziałem tylko kosz, zrobiłem mały zwód i oddałem intuicyjnie rzut. To chyba jedna z ciekawszych końcówek z naszym udziałem, dawno nie pamiętam takiego rzutu – kończy Dobrzycki.
MKK po wygranej awansował na 4.miejsce w tabeli, ustępując Tarnovii i SMS-owi z Władysławowa tylko gorszym bilansem małych punktów.
0 komentarzy