Nie lubi, gdy pyta się o jego popularność. Nie lubi też bawić się w „typera”, czy jak kto woli żużlowego jasnowidza. Jest za to bezdyskusyjnym numerem „1” w aktualnym rankingu żużlowych komentatorów. Dryła za mikrofonem robi taki show, że po drugiej stronie telewizyjnego szkła, brakuje już tylko zapachu metanolu.
W piątek, 21 stycznia pochodzący z Lublina dziennikarz stacji NC+ przyjechał do Gniezna, by współprowadzić inauguracyjne spotkanie dla przedsiębiorców organizowane przez Sports Business Club i Car Gwarant Start. Takiej okazji nie mogliśmy przepuścić. Zapraszamy na I część wywiadu.
Hubert Maciejewski/SportoweGniezno.pl – Tomek, jeszcze kilka lat temu większość z nas zupełnie nie kojarzyła nazwiska Dryła, a dziś nie wyobrażamy sobie największych imprez bez Twojego komentarza.
Tomasz Dryła/komentator NC+ – Dziekuję. Na pewno wywiera zakłopotanie takie pytanie. Jest to bardzo miłe, jeśli ktoś docenia to co robię i dodatkowo mu się to podoba. Nie chciałbym za długo odpowiadać na to pytanie, po prostu jest mi miło i tyle, a niech oceniają inni.
– Jak trafiłeś do komentatorskiej kabiny?
– Jedno nazwisko – Mirosław Jabłoński (śmiech). A na poważnie, to zakochałem się w speedwayu szybko, bo ojciec zabierał mnie na szlakę, jeszcze za czasów Hansa Nielsena. Jako 6-latek smakowałem te emocje, tłumy i jak zobaczyłem to szaleństwo i obłęd na trybunach, to szybko zorientowałem się, że żużel ma w sobie to „coś”. A przygodę z dziennikarstwem zacząłem od portalu studenckiego, gdzie wciągnęła mnie koleżanka. Najpierw miałem pisać o muzyce i tak jak ją bardzo lubię, to okazało się, że nie znam się na niej kompletnie. A sport był w moim życiu obecny od dziecka, więc przyszło mi łatwo by przelewać myśli na papier. Później był etap radiowy w dwóch różnych rozgłośniach, no i teraz przyszedł czas na telewizję. Też koleżanka mi załatwiła tą fuchę, ale już inna (śmiech)
– Ktoś z boku powie o Tobie – typ rockmana. Masa naszyjników, bransolet, sygnetów. Nikt nie sugerował abyś się zmienił na potrzeby wizji?
– Na szczęście nie. Ale generalnie to się chyba nie wpasowałem w tą całą telewizyjną otoczkę. Starałem się zawsze pozostać sobą, nie zmieniać ani wyglądu, ani myślenia, udawać czegokolwiek i chyba to się opłaciło. Natomiast na pewno nie mogłem się przestawić z radia na telewizję i cały czas tworzyłem radiową relację.
– Jak to rozumieć? Pytam bo sam pracowałem w radiu przez kilkanaście lat.
– Dla mnie najważniejszy był dźwięk, pamiętam do dziś jak montowałem jakieś kawałki z NHL, to ucinałem jak skończył się ciekawy efekt dźwiękowy, a z kolei w obrazku wyglądało to tragicznie. Dopiero po jakimś czasie przestawiłem się, że w telewizji najważniejszy jest jednak obraz, a pod niego dopiero dobiera się dźwięk. To było ciekawe doświadczenie, bo nie miałem o tym pojęcia i dziś mogę powiedzieć, że w telewizji się zakochałem.
– Co magicznego jest w telewizji?
– Tworzy świat. Jak ludziom pokażesz świat, tak go zobaczą. Możesz wszystko wykreować od początku do końca. Powiedzenie, że telewizja kłamie nie jest tylko żartem. Ona musi w pewien sposób kłamać. Być „kłamstwem” rozumianym w przenośni, bo to zawsze jest mały wycinek większej rzeczywistości. Natomiast jak ją pokażesz, co pokażesz, na co postawisz akcenty, to jest to już bardzo inspirująco-kreatywne. Można każdy temat potraktować na 100 różnych sposobów.
– A do wizyty w kabinie komentatorskiej długo się przygotowujesz? Analizujesz występy drużyn, które bierzesz na tapetę danego dnia?
– Jak jestem z Mirkiem (Jabłoński – dop.) to się nie przygotowuję wcale, bo wiem, że naduszę przycisk START i wszystko popłynie (śmiech). Przygotowywać się trzeba zawsze, nawet pomimo tego, że żyjemy tą dyscypliną przez większość część roku. Ja pod każde konkretne spotkanie zawsze mam coś ciekawego, co zainteresuje, rozbawi etc.
-Wspominasz jakieś zabawne momenty Twojej redakcyjnej pracy, coś z czego się śmiejesz do dziś?
-Dużo jest różnych dziwnych sytuacji. Nie chcę powiedzieć, że nie pamiętam swoich błędów, bo była ich masa – od pomylenia zawodnika, punktów. To jest ciekawe i kiedyś na pewno coś napiszę szerzej na temat tego jak wygląda moja praca od „kuchni”. Ile rzeczy nie działa, ile rzeczy nie gra do ostatniej chwili, ile nas zaskakuje w trakcie transmisji, na ile elementów musimy zwracać uwagę. Proszę mi wierzyć, że jest dużo czynników, które wyprowadzają z równowagi, rozpraszają, odciągają, a cały czas trzeba „nawijać” i to z sensem. W takich warunkach nie ma siły, żeby nie popełnić błędu.
– Znasz mniej lub lepiej środowisko żużlowe. Kogo szczególnie podziwiasz, z kim chciałbyś usiąść do stołu chociażby w takich okolicznościach jak dziś w Hotelu Nest?
– Podziwiam zdecydowaną większość z nich. Co nie znaczy, że chciałbym z większością z nich spędzić wieczór. Nie podam nazwiska, bo z jednej strony może ta osoba by nie chciała, a może nie wypada.
– Ale wyczytałem w jednym z Twoich felietonów, że bliski jest Tobie Nicki Pedersen…
– Ja Nickiego podziwiam, to się zgadza. Tylko nie jest tak, że chciałbym z nim spędzić nawet cały wieczór. Tak jak on ze mną, tak ja z nim pewnie bym się zanudził. Natomiast jeśli mamy coś do zrobienia, to stawiam go w pierwszej „3” żuzlowców, bo jest to wielki profesjonalista nie tylko na torze, ale i poza nim. Jest świetnym materiałem do pracy, ale nie jest on z mojej bajki.
– A są zawodnicy, których mijasz szerokim łukiem?
– Myślę, że nie. Ale trzeba powiedzieć jasno – jeżeli z kimś nie rozmawiam, to nie znaczy, że nie mam ochoty. Są żużlowcy mniej i bardziej dostępni i to się tyczy każdej dyscypliny.
– To jeszcze jeden Twój cytat – „cenię bardzo tych, którzy nie potrafią przegrywać”
– Bardzo. Bo w taki normalny, sportowy sposób cenię ludzi, którzy się nie godzą na porażkę. Może to jest nieeleganckie, ale wielu z nich na tym wygrywa. A ja strasznie lubię charakter w sporcie i trudno lubić kogoś kto lubi przegrywać. Ale czy tacy są? Są na pewno tacy, po których przegrana spływa i tacy, którzy nie mogą zasnąć.
II część wywiadu już jutro. Będzie w niej m.in o o ubiegłorocznych potyczkach gnieźnieńsko-lubelskich i podziwu dla … zabytkowej trybuny przy W25.
0 komentarzy